,, [...] Mam
jeszcze jedną: śpiesz się. Bo najgorsze jest to, że człowiek wciąż sobie
powtarza: jeszcze zdążę, na pewno zdążę, przecież mam mnóstwo czasu. Później
okazuje się, że tego czasu wcale nie ma tak dużo. A potem pstryk, iskierka
gaśnie.’’.
Agnieszka
Osiecka
„Lubię farbować
wróble”

Cytat jak Pani
widzi, pochodzi z książki, którą również Pani posiada. Mój prezent dla Pani,
który wręczyłem z kilku powodów. Po pierwsze Pani Osiecka jest dla mnie, bez
zbędnego ukrywania, olbrzymim autorytetem słowa, tym samym ogromną zagadką,
którą odkrywam z każdą następną książką czy wierszem. Po drugie lubię ideę
rozmowy, na której opiera się książka. I myśl, że przecież my też zwykliśmy
zapisywać swoje rozmowy. Tak o to właśnie trafiły do Pani „Lubię farbować
wróble”. Może sobie Pani wyobrazić moje zaskoczenie, gdy ta sama książka
pojawiła się jako mój prezent świąteczny. Cóż, nikt nie zna nas lepiej niż
własna mama! Tak oto dwa prezenty z dwóch zupełnie innych źródeł wygrzewają się
obecnie w naszych domach.
Z premedytacją
zaczynam od prezentów, przecież święta w końcu minęły, ludzie już się
obdarowali, czym tylko mogli i teraz zostaliśmy z tym sami. Przyznam, że jestem
osobą, która kocha dostawać prezenty, a jednocześnie czuje się potwornie skrępowana,
gdy dostaje podarunek. To piękne, gdy stworzymy sobie w naszej głowie myśl, że
ktoś wpadł na pewien pomysł jak nas zadowolić. Oczywiście przypadków tych
nietrafionych prezentów znam ogrom i mimo powszechnej opinii krążącej po moim
domu, że wybrać dla mnie prezent to jak wspiąć się na Mount Everest, nie
przypominam sobie, aby jakiś prezent trafił na listę tych nieudanych bibelotów
i pozbawionych jakiejkolwiek użyteczności dla mnie. Jednak recepta jest prosta-
książki, książki i jeszcze raz płyty muzyczne.
Wiele z tych
prezentów stało się.... amuletami. Rzeczami, w które ktoś zapakował coś, co
jest najpiękniejsze- swoją duszę.
Mam kilka takich
przykładów. Znowu powrócę na moment do Osieckiej.
Krążyła mi po
głowie niespełniona chęć przeczytania „Listów na wyczerpanym papierze”, swego
czasu powtarzałem to niemal codziennie. Później zapomniałem, gdzieś w
codzienności czmychnął mi ten tytuł. I nagle jak grom z jasnego nieba, pewna
piekielnie ważna osoba w moim życiu wręcza mi nieco spóźniony prezent
urodzinowy... Dziś, gdy otwieram „Listy…” Zawsze jestem przepełniony
wzruszeniem, za tę pamięć, gdy ja zapomniałem, jak bardzo tego pragnąłem. W tej
książce jest ta osoba, w każdej następnej kartce i literce… Natomiast pierwszą
stronę książki Marka Hłasko „Piękni dwudziestoletni” zdobi dedykacja, jakże
piękna, trafna i prywatna. Otulona czułością, miłością i zrozumieniem wprost z
serca mojej przyjaciółki. W tej książce jest ona, całą sobą wszyła się na
zawsze.
Takich
przykładów jest zapewne o wiele więcej w moim życiu. Jednak te dwie pozycje
stały się taką moją książkową ostoją, bez nich każda następna i każda
poprzednia nie miałaby sensu, a stos pedantycznie poukładany na regale, zapewne
dawno by się już rozleciał. Są jak fundament, od których winienem zaczynać...
Sztampowo,
zbieram, ktoś mógłby nazwać „bibeloty”, jednak dla mnie to kolekcjonowanie
przeszłości i sprytne zamykanie jej w czarnej skrzynce, do której mimo wszystko
lubię wracać. Może to objaw nocnego masochizmu albo po prostu ulubione powroty
do przeszłości, nawet tej bolesnej. Przecież czasem mnie podręczy, porzuca mną
po ścianach, a czasem ukaże jakieś nieodkryte rozwiązanie. Zależy od potrzeb.
Zapewne ciekawi
Panią- co też takiego mogę kamuflować związanego z przeszłością. Otóż
wszelkiego rodzaju zapiski, gdy nie było fancy i innych platform a mnie
przerastały myśli, zapisywałem je, gdzie popadnie- od serwetek poprzez zeszyty,
kartki, tekturki. Dziś jest tego dość sporo, a czytając, co działo się
powiedzmy sześć lat temu, czuje pewną ulgę. Są też wszystkie listy i pocztówki
jakie dostałem, zdjęcia, oraz zapalniczka, która trafiła do Polski z Hiszpanii
w ręce mojej przyjaciółki, następnie trafiła do mnie, później dostała się w
posiadanie „podróżniczki”, która była z nią w Londynie, Paryżu i Mediolanie. Dziś
ponownie u mnie, mimo że wyczerpana od użytkowania bije z niej moc. Moc podróży
i przypadku.
To swego rodzaju
miejsce talizmanów, rekwizytów przeszłości, bez których nie byłbym taki jak
dziś (sentymentalny zapewne również). Jednak są to rzeczy objęte tajemnicą i
pewnymi sekretami, zatem niech tak pozostanie.
Jednak rzeczy,
cóż jesteśmy nimi otoczeni wszędzie z każdej strony. Kupujemy, dostajemy,
zbieramy … zapominamy, wyrzucamy, oddajemy. Jednak nawet rzeczy zdają się
czasem niezbędne. Nasze wszelakie fetysze, przyzwyczajenia, wygoda,
konsumpcjonizm.
Długo
przeczesywałem głowę, by wymyślić, bez czego nie potrafiłbym się obejść,
chociażby jutro.
Zatem jak
zapewne każdy mam swoje przyzwyczajenia, które właściwie nie wiadomo kiedy i
skąd wykrzesały i wpisały się w życie. Nikogo zapewne nie zaskoczę i piszę to z
pewną dozą smutku, ale wiem, że nie przetrwałbym jutrzejszego dnia bez
telefonu. Kiedyś ktoś powiedział, że to takie przedłużenie ręki i przyrząd,
który często myśli za nas. Niestety muszę się z tym zgodzić. Ja się wyłączam-
mój telefon raczej nie. Choć staram się znikać z social mediów, ze zbyt
długiego przesuwania kciukiem Facebook’a i innych momentów, które zbyt wiele
nie wnoszą do naszego życia, a pozbawiają nas tak wiele cennego czasu. Jednak
dziś nie da się zniknąć tak naprawdę, nie gdy ma się klasową grupę na fb, na
której pisze się wszystkie informacje, przypomnienia etc. Nie da się zniknąć,
bo przepadają znajomości i informacje o tym, co, gdzie i kiedy. Internetowa
era, która mnie osłabia. No ale cóż jesteśmy w niej! Można tylko zastanowić
się, gdzie w tym wszystkim jest chęć informacji a gdzie my sami. (Kiedyś
czytałem o tym niezły artykuł w Newsweek’u, podrzucę Pani przy okazji ;))
Wracając.
Kolejnym elementem jest muzyka, płyty, słuchawki, głośniki- obojętnie, byleby
były, wtedy gdy pragnę uciec, wyłączyć się, płakać czy zasypiać. Słuchawki
priorytet- zawsze w kieszeni. Oczywiście z wygody, czasem nie widzę sensu bycia
na ziemi. Lepiej jest się wznieść nieco wyżej, chociażby przy głosie Thoma
Yorke’a z Radiohead. W dniu codziennym i podróży. Skoro już o podróży to nie
potrafię wspiąć się na wyżyny wyobraźni i stworzyć sytuacje, iż podróżowałbym
bez czegoś do czytania. Obojętnie czy to książka, czy gazeta, muszą być jakieś
strony i litery. Nie potrafię skupić się na czytaniu, gdy pod opuszkami nie
czuję kartki. Kolejnym must have w podróży jest mój laptop, ważący niespełna
1,2kg. Moje małe dziecko. Jeśli chodzi o parametry i inne nietuzinkowe nowinki
techniczne, nie mam o tym pojęcia, onieśmiela mnie to. Ważne jednak, żeby
działało. Bo jest on zapiskiem mnie. Pełno tu zdjęć, muzyki, inspiracji i
zapisanych myśli. Trochę przenośny dom dla głowy.
Jednak nawet on
może odmówić posłuszeństwa, toż to przecież tylko maszyna. Dlatego zawsze w torbie
jest mój ulubiony notes, właściwie zużytkowany kompan każdej krótkiej czy
długiej podróży. Przerośnięty metaforami moich wierszy, cytatami, które
przykują moje spojrzenie i słowa, które zdążę zasłyszeć, gdy nie mam słuchawek
w uszach i nie brykam gdzieś w przestworzach.
Może Panią
zaskoczę, ale odkąd wróciłem z Malty, na której pracowałem przez miesiąc w
winiarni, nie wybiegam ku podróży bez otwieracza do wina. Mam wrażenie, że jego
zastosowanie (pomijając podstawowe) można by było skrzętnie zapisać w okazałej
książce.
Te wszystkie z
pozoru powszechne rzeczy są moimi must have, dnia codziennego i dnia nieco
innego niż typowy poniedziałek czy czwartek. Przyzwyczajenie, łatwość i chęć
ucieczki, trzy aspekty, które tłumaczą każdą z tych rzeczy. Choć właściwie czy
tłumaczenie jest koniecznością, gdy posiadanie i użytkowanie sprawiają nam
przyjemność?
Zostawię Panią z
cytatem, który wwiercił się w mój umysł przesadnie głęboko. Cytat pochodzi z
filmu „Kill Your Darlings” opowiadającym o losie wielkich poetów pokolenia
beatników: Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca i Williama Burroughsa.
,,Gdy coś
pokochamy, to coś na zawsze staje się nasze. A kiedy próbujemy się tego pozbyć,
to zawsze do nas wraca. Staje się częścią nas. Albo nas niszczy."
ps. Na zdjęciach
moja przyjaciółka ... ta od Hłasko ;) Dziękuję P.
M.

A Ty chcesz bym
Ci życzyła czasu, którego nie stracisz. To oczywiście ja Ci tego życzę, ale jak
patrzę na to co wyprawiasz w ostatnim czasie /sic!/, to chyba bardziej
pragmatyczne będzie życzenie Ci byś nie wypalił się w tym swoim niesamowitym
odkrywaniu, inspirowaniu i pochłaniania życia...Korzystasz z czasu teraz pięknie,
nie marnujesz. Przypomnę tylko dyskretnie, że za kilka dni masz studniówkę i
pomyśl też o jakieś niezłej stylizacji, koniecznie musimy utrwalić ten czas na
zdjęciu:):) a styl masz świetny, więc jak już będziesz biegał po świecie to
zostanie mi choć jedno ładne nasze zdjęcie, w sensie poważne i oficjalne:)
Troszkę jak widzisz ocieramy się już o przemijanie...bo po Nowym Roku zobaczysz jak rozpędzi się maturalny pociąg, a potem...potem Mat to już przed Tobą ocean...
Parę rzeczy zabierzesz ze sobą...kilka zostanie i będą strażnikami pamięci, dopóki ktoś nie uzna, że są nieważne przy kolejnych świątecznych porządkach. Niektóre przetrwają.
Otoczeni przedmiotami, rzeczami oddychamy wymieszanym czasem- składającym się z tego co już się zdarzyło i z tego, co teraz jest dla nas ważne. Ale człowiek jest przecież równaniem doświadczenia /przeszłość/, zdarzenia /teraźniejszość/ i marzeń /przyszłość/. Być może dlatego nie wyrzucamy wszystkiego...choć czasem rozum podpowiada, by uporządkować, by nie gromadzić, by nie przywiązywać się do rzeczy.
No jakże tak?? Nie wyobrażam sobie poranka bez kawy z małego zaparzacza, który przywiozłam z Monte Carlo i wciąż jeszcze mam przed oczami ten mały sklepik i półki w nim aż po sufit w zaparzaczach w różnych kolorach? A w sercu wciąż czuję te niesamowite wrażenia z tamtej podróży, zdziwienie i zachwyt małym państewkiem, ale sobą najbardziej, że wszystko jest możliwe jak się trochę pomyśli i zamiast ...marnować czas...kosztem zmęczenia i wysiłku zobaczy piękne miejsce...Więc żadna kawa mi rano nie smakuje jak ta właśnie...czerwona lavazza z zaparzacza...TEGO konkretnego, jedynego choć wyprodukowanego seryjnie gdzieś w Azji pewnie...12 Euro. W Polsce w Ikei zapłaciłabym połowę mniej. Ale to nie to...I wiem, że kiedy na niego przyjdzie czas- następny MUSI BYĆ gdzieś stamtąd. Znajdę sposób, gdy sama nie dam rady jechać:)

Rzeczy- to jednak za nimi kryją się ludzie, oni nadają naszej pamięci jakiś szczególny rys. Z każdym poznanym, z każdym, który coś wnióśł do naszego życia- coś zmienia się mimo wszystko w nas. Zbieramy doświadczenia, wrażenia i uczucia, które potem w jakimś sensie zaklęte są w tych wszystkich naszych drobiazgach... Tak myślę, ze gdyby teraz ktoś zabrał mi to wszystko, co mnie otacza w domu- czułabym się ograbiona z życia...
Bez końca
mogłabym pisać o tych rzeczach. Ile z nich po mnie przetrwa? Nie wiem, nie
zastanawiam się nad tym...
Przemijanie
dzieje się w każdej sekundzie naszego życia. Nawet jeśli staramy się żyć
zgodnie z modą i stylem, by nie gromadzić
wokół siebie zbyt wielu rzeczy, które nas zatrzymują- przemijamy. Ale
wiesz co Mat? Każdy okres życia- wędrówki- ma swoje niesamowite zalety.
Naprawdę...20, 30, 40, 50, 60, 70 i dalej....Każdy okres może być piękny. Bo
życie jest...piękne przecież...Trzeba tylko chcieć to zobaczyć i doświadczyć...
E.
ps. Piękne są zd P.
Wyciągnąłeś wreszcie aparat...