czwartek, 29 grudnia 2016

10. o rzeczach MUST HAVE


,, [...] Mam jeszcze jedną: śpiesz się. Bo najgorsze jest to, że człowiek wciąż sobie powtarza: jeszcze zdążę, na pewno zdążę, przecież mam mnóstwo czasu. Później okazuje się, że tego czasu wcale nie ma tak dużo. A potem pstryk, iskierka gaśnie.’’.

Agnieszka Osiecka
„Lubię farbować wróble”


Zaczynam od cytatu, bo pod ostatnim naszym artykułem zadaje mi Pani pytanie, czego mogłaby mi Pani życzyć. Długo się zastanawiałem, by nie wyszło zbyt snobistycznie, rzeczowo czy materialnie, przecież to wszystko prędzej czy później może stać się nasze. Jednak czas… chciałbym, żeby życzyła mi Pani czasu, żeby nie uciekał niezagospodarowany, żebym ja nie wypuszczał go z rąk, żebym każdą minutę wykorzystywał na rozwój i na zachwyt nad światem, chociażby! Tyle albo aż tyle.



Cytat jak Pani widzi, pochodzi z książki, którą również Pani posiada. Mój prezent dla Pani, który wręczyłem z kilku powodów. Po pierwsze Pani Osiecka jest dla mnie, bez zbędnego ukrywania, olbrzymim autorytetem słowa, tym samym ogromną zagadką, którą odkrywam z każdą następną książką czy wierszem. Po drugie lubię ideę rozmowy, na której opiera się książka. I myśl, że przecież my też zwykliśmy zapisywać swoje rozmowy. Tak o to właśnie trafiły do Pani „Lubię farbować wróble”. Może sobie Pani wyobrazić moje zaskoczenie, gdy ta sama książka pojawiła się jako mój prezent świąteczny. Cóż, nikt nie zna nas lepiej niż własna mama! Tak oto dwa prezenty z dwóch zupełnie innych źródeł wygrzewają się obecnie w naszych domach.




Z premedytacją zaczynam od prezentów, przecież święta w końcu minęły, ludzie już się obdarowali, czym tylko mogli i teraz zostaliśmy z tym sami. Przyznam, że jestem osobą, która kocha dostawać prezenty, a jednocześnie czuje się potwornie skrępowana, gdy dostaje podarunek. To piękne, gdy stworzymy sobie w naszej głowie myśl, że ktoś wpadł na pewien pomysł jak nas zadowolić. Oczywiście przypadków tych nietrafionych prezentów znam ogrom i mimo powszechnej opinii krążącej po moim domu, że wybrać dla mnie prezent to jak wspiąć się na Mount Everest, nie przypominam sobie, aby jakiś prezent trafił na listę tych nieudanych bibelotów i pozbawionych jakiejkolwiek użyteczności dla mnie. Jednak recepta jest prosta- książki, książki i jeszcze raz płyty muzyczne.

Wiele z tych prezentów stało się.... amuletami. Rzeczami, w które ktoś zapakował coś, co jest najpiękniejsze- swoją duszę.
Mam kilka takich przykładów. Znowu powrócę na moment do Osieckiej.

Krążyła mi po głowie niespełniona chęć przeczytania „Listów na wyczerpanym papierze”, swego czasu powtarzałem to niemal codziennie. Później zapomniałem, gdzieś w codzienności czmychnął mi ten tytuł. I nagle jak grom z jasnego nieba, pewna piekielnie ważna osoba w moim życiu wręcza mi nieco spóźniony prezent urodzinowy... Dziś, gdy otwieram „Listy…” Zawsze jestem przepełniony wzruszeniem, za tę pamięć, gdy ja zapomniałem, jak bardzo tego pragnąłem. W tej książce jest ta osoba, w każdej następnej kartce i literce… Natomiast pierwszą stronę książki Marka Hłasko „Piękni dwudziestoletni” zdobi dedykacja, jakże piękna, trafna i prywatna. Otulona czułością, miłością i zrozumieniem wprost z serca mojej przyjaciółki. W tej książce jest ona, całą sobą wszyła się na zawsze.

Takich przykładów jest zapewne o wiele więcej w moim życiu. Jednak te dwie pozycje stały się taką moją książkową ostoją, bez nich każda następna i każda poprzednia nie miałaby sensu, a stos pedantycznie poukładany na regale, zapewne dawno by się już rozleciał. Są jak fundament, od których winienem zaczynać...

Sztampowo, zbieram, ktoś mógłby nazwać „bibeloty”, jednak dla mnie to kolekcjonowanie przeszłości i sprytne zamykanie jej w czarnej skrzynce, do której mimo wszystko lubię wracać. Może to objaw nocnego masochizmu albo po prostu ulubione powroty do przeszłości, nawet tej bolesnej. Przecież czasem mnie podręczy, porzuca mną po ścianach, a czasem ukaże jakieś nieodkryte rozwiązanie. Zależy od potrzeb.



Zapewne ciekawi Panią- co też takiego mogę kamuflować związanego z przeszłością. Otóż wszelkiego rodzaju zapiski, gdy nie było fancy i innych platform a mnie przerastały myśli, zapisywałem je, gdzie popadnie- od serwetek poprzez zeszyty, kartki, tekturki. Dziś jest tego dość sporo, a czytając, co działo się powiedzmy sześć lat temu, czuje pewną ulgę. Są też wszystkie listy i pocztówki jakie dostałem, zdjęcia, oraz zapalniczka, która trafiła do Polski z Hiszpanii w ręce mojej przyjaciółki, następnie trafiła do mnie, później dostała się w posiadanie „podróżniczki”, która była z nią w Londynie, Paryżu i Mediolanie. Dziś ponownie u mnie, mimo że wyczerpana od użytkowania bije z niej moc. Moc podróży i przypadku.

To swego rodzaju miejsce talizmanów, rekwizytów przeszłości, bez których nie byłbym taki jak dziś (sentymentalny zapewne również). Jednak są to rzeczy objęte tajemnicą i pewnymi sekretami, zatem niech tak pozostanie.

Jednak rzeczy, cóż jesteśmy nimi otoczeni wszędzie z każdej strony. Kupujemy, dostajemy, zbieramy … zapominamy, wyrzucamy, oddajemy. Jednak nawet rzeczy zdają się czasem niezbędne. Nasze wszelakie fetysze, przyzwyczajenia, wygoda, konsumpcjonizm.
Długo przeczesywałem głowę, by wymyślić, bez czego nie potrafiłbym się obejść, chociażby jutro.

Zatem jak zapewne każdy mam swoje przyzwyczajenia, które właściwie nie wiadomo kiedy i skąd wykrzesały i wpisały się w życie. Nikogo zapewne nie zaskoczę i piszę to z pewną dozą smutku, ale wiem, że nie przetrwałbym jutrzejszego dnia bez telefonu. Kiedyś ktoś powiedział, że to takie przedłużenie ręki i przyrząd, który często myśli za nas. Niestety muszę się z tym zgodzić. Ja się wyłączam- mój telefon raczej nie. Choć staram się znikać z social mediów, ze zbyt długiego przesuwania kciukiem Facebook’a i innych momentów, które zbyt wiele nie wnoszą do naszego życia, a pozbawiają nas tak wiele cennego czasu. Jednak dziś nie da się zniknąć tak naprawdę, nie gdy ma się klasową grupę na fb, na której pisze się wszystkie informacje, przypomnienia etc. Nie da się zniknąć, bo przepadają znajomości i informacje o tym, co, gdzie i kiedy. Internetowa era, która mnie osłabia. No ale cóż jesteśmy w niej! Można tylko zastanowić się, gdzie w tym wszystkim jest chęć informacji a gdzie my sami. (Kiedyś czytałem o tym niezły artykuł w Newsweek’u, podrzucę Pani przy okazji ;))



Wracając. Kolejnym elementem jest muzyka, płyty, słuchawki, głośniki- obojętnie, byleby były, wtedy gdy pragnę uciec, wyłączyć się, płakać czy zasypiać. Słuchawki priorytet- zawsze w kieszeni. Oczywiście z wygody, czasem nie widzę sensu bycia na ziemi. Lepiej jest się wznieść nieco wyżej, chociażby przy głosie Thoma Yorke’a z Radiohead. W dniu codziennym i podróży. Skoro już o podróży to nie potrafię wspiąć się na wyżyny wyobraźni i stworzyć sytuacje, iż podróżowałbym bez czegoś do czytania. Obojętnie czy to książka, czy gazeta, muszą być jakieś strony i litery. Nie potrafię skupić się na czytaniu, gdy pod opuszkami nie czuję kartki. Kolejnym must have w podróży jest mój laptop, ważący niespełna 1,2kg. Moje małe dziecko. Jeśli chodzi o parametry i inne nietuzinkowe nowinki techniczne, nie mam o tym pojęcia, onieśmiela mnie to. Ważne jednak, żeby działało. Bo jest on zapiskiem mnie. Pełno tu zdjęć, muzyki, inspiracji i zapisanych myśli. Trochę przenośny dom dla głowy.
Jednak nawet on może odmówić posłuszeństwa, toż to przecież tylko maszyna. Dlatego zawsze w torbie jest mój ulubiony notes, właściwie zużytkowany kompan każdej krótkiej czy długiej podróży. Przerośnięty metaforami moich wierszy, cytatami, które przykują moje spojrzenie i słowa, które zdążę zasłyszeć, gdy nie mam słuchawek w uszach i nie brykam gdzieś w przestworzach.

Jak jestem wśród żywych to najczęściej z aparatem, jednym albo drugim, ale zawsze gotów, by coś uchwycić- czasem coś błahego i powtarzalnego a czasem coś co mogłoby się już nigdy później nie przytrafić. Fotografia jest jak magia, zatrzymuje chwilę, zapachy, uczucia, emocje i po czasie gdy spoglądamy, znowu tam jesteśmy… przecież minęła dopiero drobna chwila…

Może Panią zaskoczę, ale odkąd wróciłem z Malty, na której pracowałem przez miesiąc w winiarni, nie wybiegam ku podróży bez otwieracza do wina. Mam wrażenie, że jego zastosowanie (pomijając podstawowe) można by było skrzętnie zapisać w okazałej książce.

Te wszystkie z pozoru powszechne rzeczy są moimi must have, dnia codziennego i dnia nieco innego niż typowy poniedziałek czy czwartek. Przyzwyczajenie, łatwość i chęć ucieczki, trzy aspekty, które tłumaczą każdą z tych rzeczy. Choć właściwie czy tłumaczenie jest koniecznością, gdy posiadanie i użytkowanie sprawiają nam przyjemność?

Zostawię Panią z cytatem, który wwiercił się w mój umysł przesadnie głęboko. Cytat pochodzi z filmu „Kill Your Darlings” opowiadającym o losie wielkich poetów pokolenia beatników: Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca i Williama Burroughsa.

,,Gdy coś pokochamy, to coś na zawsze staje się nasze. A kiedy próbujemy się tego pozbyć, to zawsze do nas wraca. Staje się częścią nas. Albo nas niszczy."



ps. Na zdjęciach moja przyjaciółka ... ta od Hłasko ;) Dziękuję P.





M.





Pokaż mi swoje bibeloty a powiem Ci kim jesteś?- to parafraza dość często powtarzanej myśli, ale coś w tym jest. W jednym tekście /który nie ukrywam, bardzo mi się spodobał od pierwszego przeczytania/ pokazałeś swoje książki, muzykę, rzeczy...siebie...Fenomen rzeczy... Tak można opisać człowieka, tym tropem poszła m.in. Anna Król pisząc genialną moim zdaniem książkę o Iwaszkiewiczu. Opowieść o rzeczach zachowanych po poecie staje się podróżą przez jego życie...ale też opowiada o przemijaniu...Nie kupuj- mam na swojej półce i Ci podrzucę. Może uda mi się i Iwaszkiewiczem Cię zainteresować.

A Ty chcesz bym Ci życzyła czasu, którego nie stracisz. To oczywiście ja Ci tego życzę, ale jak patrzę na to co wyprawiasz w ostatnim czasie /sic!/, to chyba bardziej pragmatyczne będzie życzenie Ci byś nie wypalił się w tym swoim niesamowitym odkrywaniu, inspirowaniu i pochłaniania życia...Korzystasz z czasu teraz pięknie, nie marnujesz. Przypomnę tylko dyskretnie, że za kilka dni masz studniówkę i pomyśl też o jakieś niezłej stylizacji, koniecznie musimy utrwalić ten czas na zdjęciu:):) a styl masz świetny, więc jak już będziesz biegał po świecie to zostanie mi choć jedno ładne nasze zdjęcie, w sensie poważne i oficjalne:)


Troszkę jak widzisz ocieramy się już o przemijanie...bo po Nowym Roku zobaczysz jak rozpędzi się maturalny pociąg, a potem...potem Mat to już przed Tobą ocean...
Parę rzeczy zabierzesz ze sobą...kilka zostanie i będą strażnikami pamięci, dopóki ktoś nie uzna, że są nieważne przy kolejnych świątecznych porządkach. Niektóre przetrwają. 
Otoczeni przedmiotami, rzeczami oddychamy wymieszanym czasem- składającym się z tego co już się zdarzyło i z tego, co teraz jest dla nas ważne. Ale człowiek jest przecież równaniem doświadczenia /przeszłość/, zdarzenia /teraźniejszość/ i marzeń /przyszłość/. Być może dlatego nie wyrzucamy wszystkiego...choć czasem rozum podpowiada, by uporządkować, by nie gromadzić, by nie przywiązywać się do rzeczy.



No jakże tak?? Nie wyobrażam sobie poranka bez kawy z małego zaparzacza, który przywiozłam z Monte Carlo i wciąż jeszcze mam przed oczami ten mały sklepik i półki w nim aż po sufit w zaparzaczach w różnych kolorach? A w sercu wciąż czuję te niesamowite wrażenia z tamtej podróży, zdziwienie i zachwyt małym państewkiem, ale sobą najbardziej, że wszystko jest możliwe jak się trochę pomyśli i zamiast ...marnować czas...kosztem zmęczenia i wysiłku zobaczy piękne miejsce...Więc żadna kawa mi rano nie smakuje jak ta właśnie...czerwona lavazza z zaparzacza...TEGO konkretnego, jedynego choć wyprodukowanego seryjnie gdzieś w Azji pewnie...12 Euro. W Polsce w Ikei zapłaciłabym połowę mniej. Ale to nie to...I wiem, że kiedy na niego przyjdzie czas- następny MUSI BYĆ gdzieś stamtąd. Znajdę sposób, gdy sama nie dam rady jechać:)

Pióra, długopisy w etui z grawerem Maturzyści 2008. Kiedy gdzieś to zostawiam i szukam i nie ma...wiesz co się dzieje ze mną? Po prostu jestem zła i nie uspokoję się póki nie znajdę, albo nie odtworzę w pamięci gdzie mogłam zostawić... Pióra, które gabarytowo nie mieszczą się w tym etui, choćby były najfajniejsze i najdroższe- nie mają szans. Lądują w designerskich opakowaniach w szufladzie i umierają śmiercią nieużywanych przedmiotów. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak.
Rzeczy- to jednak za nimi kryją się ludzie, oni nadają naszej pamięci jakiś szczególny rys. Z każdym poznanym, z każdym, który coś wnióśł do naszego życia- coś zmienia się mimo wszystko w nas. Zbieramy doświadczenia, wrażenia i uczucia, które potem w jakimś sensie zaklęte są w tych wszystkich naszych drobiazgach... Tak myślę, ze gdyby teraz ktoś zabrał mi to wszystko, co mnie otacza w domu- czułabym się ograbiona z życia...

Bez końca mogłabym pisać o tych rzeczach. Ile z nich po mnie przetrwa? Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym...
Przemijanie dzieje się w każdej sekundzie naszego życia. Nawet jeśli staramy się żyć zgodnie z modą i stylem, by nie gromadzić  wokół siebie zbyt wielu rzeczy, które nas zatrzymują- przemijamy. Ale wiesz co Mat? Każdy okres życia- wędrówki- ma swoje niesamowite zalety. Naprawdę...20, 30, 40, 50, 60, 70 i dalej....Każdy okres może być piękny. Bo życie jest...piękne przecież...Trzeba tylko chcieć to zobaczyć i doświadczyć...



E.


ps. Piękne są zd P. Wyciągnąłeś wreszcie aparat...

wtorek, 20 grudnia 2016

09. zwieńczenie roku

Dzień dobry/dobry wieczór.

Zaczynając pisać tę wiadomość, spoglądam w okno, widoki rozmazanego świata od prędkości pociągu. Mijam budynki, pola, domy. Mijam dobrze znaną mi przestrzeń. Zmieniam lokalizacje, uciekam, bo tego pragnę, potrzebuję i lubię. Lubię również samą ideę podróżowania i zdecydowanie lubię podróżować pociągami. Jest w nich coś niepojętego. Często długie godziny podróży, stwarzają pewną kreatywną aurę, dzięki której zaczynamy intensywniej myśleć, stwarzać, kreować. Dużo z tych naszych wymysłów oczywiście przepada w momencie, gdy wysiadamy z pociągu i wchodzimy na zwykły grunt, mimo to czujemy pewne ciepło w sobie. Przetrwaliśmy ten długi czas, sami ze sobą, bez słów… tylko ja i mój wewnętrzny głos. Czasem dobrze jest go posłuchać.

Tyle tytułem wstępu, wyszło nadto spokojnie- a jeszcze parę chwil temu, nie kto inny jak właśnie mój wewnętrzny głos rzucał łaciną podwórkową na lewo i prawo. Obdarowywał obelgami wszystkie możliwe instytucje związane z komunikacją krajową, wszystkich pracowników itp. Cóż mimo mojego powszechnie znanego, a wręcz momentami irytującego spokoju, czasami dochodzi we mnie do głosu furiat, który wewnętrznie czuje się po prostu.... ( nie, jednak nie mogę użyć tego słowa) -zdenerwowany ;)

Wracając do sedna, ta podróż miała wyglądać nieco inaczej. Zaplanowana, zorganizowana już kilka dni wcześniej. Stolica, znajomi – cel odcięcie się i odreagowanie. Oczywiście siedzę już w pociągu i oczywiście, że jednak dojadę, lecz tę podróż poprzedzało wyczekiwanie na dworcu przez trzy następne godziny. Jednak świat nie jest tak idealnie zorganizowany i istnieją takie sytuacje jak korki, niezdecydowani pasażerowie, zbyt szybka/zbyt wolna prędkość, spóźnienia i ogarniający rozgardiasz.
Metaforycznie wylądowałem tyłkiem na bardzo zimnej i twardej powierzchni. Rozczarowanie?

Myślę, że tak. Rozczarowałem się sobą, tym zdenerwowaniem, które przecież nic nie wniosło, a zasiało spustoszenie. Kolejny raz łudziłem się, że wszystko musi być po mojej myśli i kolejny raz zapomniałem o przypadku, a przecież ja i przypadek bardzo się lubimy… Nie uwzględniając poprawek na wszystko i wszystkich, pojawił się ten furiat, o którym już wspominałem. Jednak po chwili przepełniającego rozgoryczenia, że plany się krzyżują, czuję pewną dozę ironii życia albo ściślej- tego kończącego się roku. Znowu puszcza mi oczko, żartuje ze mnie, a ja spoglądam i nadal nie dowierzam… I taki właśnie przecież był ten rok, od samego początku zdawał się być pewny i zaplanowany. Nic nie mogło zakłócić porządku, który gdzieś w głowie sobie wymyśliłem. A jednak. Tak jak zaplanowany wyjazd co do minuty nagle znika w sekundzie jak nadmuchana bańka mydlana. Tak mój rok w mgnieniu oka z pewnego i w miarę ukształtowanego, zmienił się w pełen spontaniczności i nowych życiowych doświadczeń . Oczywiście zupełnie niezaplanowanych, ba-nawet przez moment niewymyślonych.

Ten rok był właśnie taki jak ja – nieoczywisty.

Lubię podsumowania… nasza własna, pięknie skrojona na miarę spowiedź. Zacznę zatem od tego, że nie opuszcza mnie wrażenie, że tak naprawdę, ożyłem albo jeszcze inaczej, narodziłem się tak naprawdę w 2015 roku. Oczywiście powodów, dla których tak myślę, jest wiele i wiele z nich jest bardzo osobistych, ale zacytuje tutaj piosenkę hey’a o tytule ,, 2015’’ - ,,To pierwszy taki rok, gdy samotność znużyła mnie … To pierwszy taki rok, gdy do normy wrócił mi puls’’. Nie wiem jak to możliwe, ale Kasia wyciągnęła meritum z mojej głowy i mojego życia w 2015 i zapisała to umiejętnie w piosence. … Tak właśnie było, odrodziłem się i zatęskniłem za werbalnością, za dozą ciekawości, szaleństwa, błędów. Zerwałem z siebie kaptur strachu i ruszyłem. Tamten rok był jak fundament, solidny, mocny, pełen kontrowersyjności i miłości. Miłości nieoczywistej, raczej poczuciu, że ja chcę kochać. Całym sobą- ludzi, świat, samego siebie a przede wszystkim- dać się kochać innym…


Jestem przerażony, jak ten rok szybko czmychnął mi w oczach… przecież tamten styczeń był dopiero przed chwilą. Co jest grane? Ktoś przyśpieszył nam tempo, czy po prostu nasz wiek wzrasta wraz z tempem świata? Pamiętam z dużą dokładnością uczucia, gdy wkraczał rok 2016. Spacerowałem sylwestrową nocą po Częstochowskich Alejach i czułem pustkę. Dopadała mnie myśl, że tak dobrze już nie będzie, że to, co było, właśnie mija, a ja chce więcej i więcej, chce, żeby było tak jak wcześniej … bo było zdecydowanie prościej.

Mój błąd kreowania sobie niedalekiej przyszłości z myślą, że przecież wszystko, co „pewne” jest pewne. Nic nie jest pewne! Dziś już to wiem i czuje bardzo mocno. Przecież poruszająca się po torach, metalowa maszyna może się opóźnić, ludzie mogą zawieźć, a los może dmuchnąć w nasze żagle i skierować nas w zupełnie  nieznane miejsce… Jednak pokochałem tę nieprzewidywalność i pewną spontaniczność… Intensywność, tak, to to słowo. Intensywność jako wyznacznik młodości o czym pisze Piotr.C w „Brudzie”:

,,Młodość, jest fajna, bo jest intensywna. I można robić wtedy totalnie banalne rzeczy: siedzieć na koncercie, jechać pociągiem, pić piwo na plaży, całować kobietę na przejściu dla pieszych i ta chwila będzie trwała w twojej pamięci przez lata. I dekadę później możesz być na koncercie, jechać pociągiem, pić piwo na plaży, całować kobietę, która będzie jeszcze piękniejsza niż ta poprzednia, ale to już nie będzie to samo, bo zabraknie tamtej intensywności. Nasze życie w pewnym momencie przyśpiesza. Na początku jest gęste i upakowane, a później coraz rzadsze…‘’

2016 był kwintesencją intensywności. Pierwsza praca tu nieopodal domu i tam przy falach Morza Śródziemnego. Spełnienie w wybranym zawodzie i chęć odkrycia nowej karty. Liczne podróże i niezliczona ilość nowych twarzy. Długie rozmowy do brzasku, niewyspanie i kac. Młodość- czyż nie?

Doświadczenia i uczucia przelewane obecnie tutaj, wcześniej finiszowały na innych portalach, gdzie mogłem wypisać to, co mocno spoczywa w głowie- i piszę nadal to tu ... to tam. Nie brakuje mi miejsca, licznie się rozmnożyłem – uspokoję, tylko na płaszczyźnie słowa. Przez cały rok dokonywałem tych nieznanych kroków i tak dzięki tej iskrze chęci i pragnienia, dzięki narastającej twórczej wenie, zaiskrzył mój pierwszy autorski tomik wierszy „ISKRY”. Nie powiem, że było to łatwe i piękne. To bolało, piekło diabelnie, kołatało się- a na koniec, zostawiło mnie jak wyrzutka na bezludnej wyspie. Mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie powstawały moje wiersze, a na koniec zwykły zostawiać mnie pozbawionego czegokolwiek. Ten moment rozpisania zawsze jest trudny, jednak moment publikacji jest jeszcze trudniejszy. Poczucie, że to, co jest twoje, każde słowo, tekst … idzie do świata, do ludzi i teraz oni zetkną się z Tobą, jakbyś nagi stał naprzeciwko i patrzył, jak reagują. Nie wiem na ile ludzie mnie poznali, ale nie to jest ważne. Najważniejsze jest to, że nie liczyłem na jakąkolwiek aprobatę i ku mojemu zdziwieniu moje Iskry wniosły coś do życia innych, tych prawie sto rozesłanych egzemplarzy, zdobią teraz jakąś półkę czy parapet w zakamarkach Polski, czy nawet Europy. Zaiskrzyło między nami. Między mną a moimi czytelnikami. Debiut diametralnie wpłynął także na mnie. Dodał mi skrzydeł i pozwolił na jeszcze więcej, jeszcze intensywniej!

Pomiędzy tymi wszystkimi twórczymi momentami. Wyrwałem się nieco z sideł określenia „samotnik z wyboru” i ruszyłem, niesiony emocjami strachu, podniecenia, ciekawości… Było mniej więcej tak:

Wsiadając w Warszawie do pociągu, ruszałem w stronę Bieszczad. Jednak gdy kunszt natury, jezior i gór zaczął tracić w swym majestacie, wsiadłem do następnego pociągu i na chwilę przycumowałem w Krakowie... By potem wrócić w dobrze znane strony i zając się czymś przyziemnym, żeby jednak przedwcześnie nie odlecieć.

Dużo w tym roku podróżowałem, porozbijałem się po Europie samochodami, pociągami czy samolotami. Paradoksalnie te wszystkie najbardziej spontaniczne podróże zawsze były kwintesencją chwilowego szczęścia. Te wszystkie wyczekiwane, owiane aurą strachu, zazwyczaj kończyły się jako te, które wiem, że będę najdłużej wspominał. Wyjazd to nie tylko nowe miejsce, to przede wszystkim inni ludzie. Mnie na pewnym etapie zmęczyła bardzo mocno codzienność. Zmęczył i zniesmaczył ten mój własny „mały świat”. Lecz gdy obudziłem się pierwszego poranka na Malcie, poczułem nie tyle co wszechogarniającą radość, raczej zdezorientowanie „ok, to co teraz ?”. Oczywiście wie Pani, że było lepiej, niż ktokolwiek mógłby się z nas spodziewać. Zakorzeniłem się tam w bardzo pięknej przyjaźni, zmieniłem, a właściwie zrozumiałem siebie. Poczułem z impetem, czego chcę i czego oczekuje, od siebie, od ludzi, od ogółu. Szczęścia! lecz nie infantylnego z brokatem i balonami, ale takiego szorstkiego i doświadczonego szczęścia, które nigdy nie będzie zapominało, jak dotarło do takiego stanu. Droga będzie długa i wyczerpująca, wiem to, ale wkroczyłem już na tę ścieżkę i nie przewiduje odwrotów. Nawet to nasze miejsce, nasz twór Fancy Konwersacji jest kolejną cegiełką o wielkim znaczeniu. Może to zabrzmi narcystycznie, ale jestem z nas przepięknie dumny. Działamy z pełną świadomością, wykorzystując intensywność, docieramy do ludzi, którzy często kończąc ostatnie zdanie, czują się jak przeorani, a mimo to nieprzerwanie pragną więcej. Bo, mimo że to tylko słowa, nasze osobiste, to z wielką mocą trafiają w serca i umysły innych. Rewolucjoniści? Zdecydowanie, przełamaliśmy przecież wszelakie przyjęte standardy ;)


W tym roku nie tylko standardy i reguły były łamane, najmocniejsza zmiana towarzyszyła mojej osobie. To ja się przełamałem. Naprawiłem kilka błędów, z czego dzisiaj jestem kosmicznie zadowolony. Nienawidzę niejasnych sytuacji między dwojgiem ludzi. Wolę zdecydować się na ostateczny koniec niż żyć w relacji, który owiana jest niejasnościami, kłamstwami i intrygami. Tak więc za kilka życzliwych znajomości podziękowałem, a kila zdołałem odratować. Wziąć ten majestatyczny bałagan w ręce i się z nim uporać. Dzięki temu dziś moja definicja przyjaźni wygląda nieco inaczej, niż kiedyś tam, gdy wszystko było prostolinijne. Zauważyłem, że nawet najlepsi przyjaciele muszą od siebie odpocząć, wystawiać się na pewną próbę, nawet czasu i jeśli są w stanie ją przetrwać, to jest to! Dziś to czuje, że mam na tyle szczęścia, że ci przyjaciele w moim życiu istnieją. I dziś może faktycznie los porozrzucał ich po całej Polsce- a my w wirze codzienności, w ogóle nie jesteśmy na bieżąco, ale mijają dni, tygodnie, miesiące i bez wcześniejszego planowania, czy umawiania, jest rozmowa, kilkugodzinna, kilkudobowa… To jest kwintesencja przyjaźni, zrozumienie się i szanowanie tego, że nasz czas jest piekielnie ważny, a mimo to odnalezienie tej chwili, której bardzo potrzebujemy, czyli po prostu szczerej rozmowy. Tylko do tego również należy dojść… powolutku, delikatnie zacząć rozumieć czego my oczekujemy i czego oczekuję od nas świat. Można znaleźć jakiś consensus. Oczywiście są momenty, że ten idylliczny spokój przepada, ale zawsze możemy do niego wrócić. Tak jak zawsze możemy uciec. To zależy od nas. Do pociągu również możemy wejść i ruszyć daleko, chociażby do Warszawy, by pooddychać skażonym powietrzem i zatęsknić za normalnością.

Chciałbym, żeby również Pani opowiedziało nieco o tym roku. Podsumowania są genialne, a mnie ciekawość ściska od środka bardzo kurczowo! 

Rakieta* wychyla się spoza kłębów smogu i przyświeca dziś na zielono. Czas zatem na wysiadkę.

Warszawa Centralna.

Pozdrawiam! I podsyłam receptę na zimę ;) 

*rakieta- Pałac Kultury i Nauki (nazywany tym najbrzydszym budynkiem w stolicy)



M.









Młodość to intensywność- napisałeś wyżej...mogę tylko z uśmiechem czytać Twoje podsumowanie...Tęsknię za podróżą pociągiem...
Choć i nam dorosłym zdarzają się czasem takie momenty, ale tej intensywności i beztroski już nie ma, to zabiera jednak mijający czas, doświadczenie, dojrzałość.... Nawet jeśli wiek mentalny nie ma nic wspólnego z fizycznym, to jednak utracona- nazwijmy to wprost- beztroska młodość- trudna jest do odtworzenia, aczkolwiek....moje doświadczenia tego roku? Masa całkiem poważnych i masa...niewiarygodnych. Guma przyklejona na drzewie przy grobie Morrisona na Pere Lachaise, różowe wino prosto z butelki na Champs- Elysees, kąpiel w maju na Comino w zatoczce i włóczenie się z Wami po Malcie /pamiętasz jak umazałam się czekoladą i śmialiście się ze mnie jak z dziecka?- to te, które tak na szybko przychodzą mi do głowy... 


"Przecież wszystko, co „pewne” jest pewne. Nic nie jest pewne! "- piszesz i masz rację!  Ten rok zaskakiwał mnie często. Podróżami, zbiegami okoliczności, pomysłami moimi i innych, które trzeba było jednak zrealizować, masą pracy, dodatkowych zadań, obowiązków....ale najbardziej Mat zaskakiwał mnie...ludźmi...







Małostkowością, skąpstwem, zakłamaniem, zazdrością, biernością, bylejakością, egoizmem.

Pomysłowością, pracowitością, oddaniem, empatią, ambicją, poświęceniem i dobrem.... 

Nauczyłam się jeszcze więcej słuchać, słyszeć, widzieć, czuć, rozumieć. Tak, wciąż się uczę, choć zawodowo może i osiągnęłam już niezły poziom profesjonalizmu, to często powtarzam sobie: nie wszystko wiesz, nie wymądrzaj się, nie przestawaj w rozwoju...ucz się....I to głownie uczę się ludzi. Wciąż i wciąż. Lubię, gdy mnie zaskakują. Lubię, gdy walczą do końca. Lubię, gdy odkrywają w sobie coś, czego nie było w nich wcześniej...a ja mam w tym udział choćby obserwatora, a czasem inicjatora....



Mat no i ten blog. To też ten rok przecież. Wysiadam z samolotu na Malcie. Północ. Na Arrivals odbieram walizkę. Otwierają się drzwi i widzę....Was. Anna i Alberto mówią do mnie po angielsku i po francusku jednocześnie, dojeżdżamy do akademika...a tam wyskakujecie z powitalnym chlebem, Wasz śmiech roznosi się po nocy....zaskoczona ludźmi znów. Nie znaliśmy się przecież. Jeszcze. Na wakacjach napisałeś, że pierwszy raz tęsknisz za powrotem do szkoły...w październiku zdarzyła się Afera. Nic nie jest pewne. Niczego nie warto zakładać. Trzeba żyć. Nie udawać. Wsiadać do pociągu, nawet jeśli jest spóźniony. Ktoś zawsze będzie na nas czekał. 



Tylko trzeba lubić ludzi. Nie bać się ich. Nie odrzucać dla zasady. Trzeba ich poznawać. Uczyć się ich....wciąż i wciąż...Nie jest tak, że wszyscy są źli, albo wszyscy dobrzy. Nie jest tak, że tamci są źli, a my dobrzy. 


Myślę, że oboje mamy bardzo dobry rok za sobą.

Twoje zdjęcia z Warszawy.....uśmiecham się patrząc na nie.

Czego Ci życzyć Mat?



E.