piątek, 20 stycznia 2017

12. o balu nad balami!



Dzie­ń/noc bar­dzo dobry! 

Pani Elż­bieto stało się! Już po pra­wie czte­rech latach wspól­nego pobytu w szkole, przy­szedł czas na noc nie­sa­mo­witą, nie­oczy­wi­stą, pierw­szą tak wynio­słą i wspa­niałą, jaką jest noc stud­niów­kowa. Tygod­nie przy­go­to­wań, nego­cja­cji, lata­nia w prze­stwo­rzach i dosłow­nie pomię­dzy ludźmi, by wszystko mogło zostać sta­ran­nie i skru­pu­lat­nie zapięte przy­sło­wiowo „na ostatni guzik”. Udało się?

Cóż... skrom­no­ścią nie grze­szę, oczy­wi­ście, że się udało! To była naj­wspa­nial­sza noc, jaką mogłem prze­żyć a jed­no­cze­śnie sobie wyma­rzyć, to była jedyna taka noc, gdzie odziany w gar­ni­tur poczu­łem się jak facet, który mógłby zdo­być świat. Niczym w wysokobudże­to­wym fil­mie akcji, mógł­bym ganiać ratu­jąc cały świat, a Tina Tur­ner mogłaby śpie­wać Gol­de­n Eye… Tak wła­śnie się czu­łem, mimo „nie­mę­skiego” wzru­sze­nia, pod­czas cho­ciażby Pani prze­mowy, czy pierw­szych dźwię­ków polo­neza.



I tu na chwi­leczkę się zatrzy­mam. W czasie prób feno­menu tego tańca zbyt­nio nie rozu­mia­łem, dobrze Pani wie, że nie jestem tra­dy­cjo­na­li­stą, więc i tra­dy­cje nie mają większego dla mnie znaczenia. Jed­nak tej fina­ło­wej nocy, gdy wszy­scy wyglądaliśmy tak, że moje oczy pękały ze zdu­mie­nia, poczu­łem, że gęsia skóra rozchodzi się nawet po twa­rzy. Dla­czego? Trudno mi stwier­dzić, ale poczu­łem, że to jeden z tych momen­tów, które warto będzie pie­lę­gno­wać w gło­wie przez resztę życia. Moją prawą dłoń ści­skała dziew­czyna- a wła­ści­wie już kobieta, którą darzę olbrzy­mią, ogar­nia­jącą mnie całego przyjacielską miłością, a także sza­cunkiem i sym­pa­tią. Osoba, która nie raz, nie dwa „sko­pała mi tyłek”, bym mógł się podnieść z gleby i iść dalej. Oddana przy­ja­ciółka, z którą mia­łem moż­li­wość speł­nia­nia swo­ich pasji, z którą wygry­wa­łem i prze­gry­wa­łem, ale zawsze razem. Nasza rela­cja zro­dziła się wła­śnie w murach naszej szkoły. Z pozoru dwie osoby, które cał­ko­wi­cie do sie­bie nie paso­wały, które miały tak odmienne spo­jrzenie na ludzi i cały ota­cza­jący świat, że uwa­żam to za nie­by­wały cud, że dziś nawet pod­czas kilkudnio­wej zimo­wej prze­rwy, roz­łąki, zaczy­nam za Nią tęsk­nić. I śmieje się teraz w głos, choć nie mam tego w zwy­czaju, bo wspo­mi­nam pierw­szą klasę i moje jawne prze­ra­że­nie, lęk i strach, że taka „baba z jajami” będzie cho­dziła ze mną do klasy. Cóż, ponow­nie to napi­szę, nie raz nie dwa oka­zy­wało się, że jest nie­bo­tycz­nie sil­niej­sza ode mnie. Tej nocy, gdy ści­ska­łem jej dłoń i kro­czy­li­śmy razem przy­ta­ku­jąc „na trzy”- ona- reago­wała pięk­nym, non­sza­lanc­kim uśmie­chem, ja- omal nie stra­ci­łem rów­no­wagi myśląc ile gałek ocznych sku­pia się mię­dzy innymi na mnie.

Mimo stresu, który bul­go­tał w prze­stwo­rzach żołądka, zrozu­mia­łem – tak to jest to! To ten wynio­sły, nie­praw­do­po­dob­nie jedyny taki moment. Póź­niej chciałem ode­tchnąć, wzią­łem pod rękę moją „drugą szkolną Matkę” i ruszy­łem ku dru­giemu polo­ne­zowi. No cóż. nie ode­tchną­łem, nie wylu­zo­wa­łem się, bro­ni­łem powieki, by nie pękły pod naci­skiem wzru­sze­nia. Co zatem jest w tym tańcu tak sil­nego, że roz­wa­lił mnie na łopatki?  Dokład­nie to samo co w tej nocy. 
Moż­li­wość podzi­wia­nia i bacz­nego oglą­da­nia osób, które przez te ostat­nie lata życia coś wnio­sły do mojego życia. Mniej lub wię­cej, ale wnio­sły. Budo­wały nie tylko mnie, ale każ­dego z nas. Wycią­gały z nas to o czym zapo­mi­na­li­śmy, to, o czym nie mie­li­śmy poję­cia. Tak jak już wspo­mi­na­łem kilka dni temu. Szkoła śred­nia to etap, dla nas ludzi, naj­praw­do­po­dob­niej naj­waż­niej­szy. Doj­rze­wamy i two­rzymy wokół swój świat. Mamy nie­po­jęte szczę­ście, że ten fun­da­ment doro­słego życia, budo­wany był przez takie osoby jak moi szkolni zna­jomi, przy­ja­ciele i przede wszyst­kim kadra nauczy­ciel­ska. I nie stu­kam tego ciągu lite­rek, by komu­kol­wiek się pod­li­zać. Ja się nie łaszę, ja to po pro­stu czuję. Czuję szczę­ście i wzru­sze­nie, bo gdyby nie ludzie, któ­rzy „spra­wo­wali nade mną wła­dzę”, któ­rzy cza­sem umy­śl­nie trzy­mali w ryzach, a cza­sem wyga­niali na głę­boką wodę, nie byłbym teraz Matem Mosialą, który ma głowę pełną ambi­cji i marzeń. Oczy­wi­ście znów podzię­kuję, pisa­li­śmy o tym, to słowo jest tak ważne, zatem dzię­kuję Wszyst­kim i dzię­kuję Pani.


Ta noc mocno prze­ko­nała mnie, że dla takich chwil warto żyć. Dla wspól­nych wspo­mnień, uści­sków, tań­ców, krzy­ków pod­czas „Hej za rok matura!” i wszyst­kich tych- można powie­dzieć idio­tycz­nie bła­hych, ale jakże waż­nych momen­tów wspól­noty. Tej nocy były przy mnie nie­mal wszyst­kie naj­waż­niej­sze osoby w moim życiu. Rodzina, która doglądała polo­neza, part­nerka, którą znam i kocham jak sio­strę już od trzy­na­stu lat, nauczy­ciele, któ­rych trak­tuję prawie jak przy­ja­ciół, klasa i inni przy­szli absol­wenci szkoły. „Za ple­cami” wzrok sku­piali moi Rodzice i to nie jest tak, że to oni chcieli być tej nocy ze mną, to nie jest tak, że ktoś im to naka­zał. Gdy poja­wiła się suge­stia, że ktoś z rodzi­ców powi­nien przyjść od razu pomy­śla­łem o mojej Mamie i Tacie. Ja wiem, jestem w wieku, w którym rodzice mają w zwy­czaju odcho­dzić (dobro­wol­nie i umy­ślenie) w odstawkę, są pasee, i nie­do­rzeczne jest zapra­sza­nie ich na wspólne imprezy. No cóż, jestem odmień­cem nawet na tym polu, bo ja swo­ich Rodzi­ców uwiel­biam i nie wyobra­ża­łem sobie, że w tej, naj­waż­niej­szej jak dotych­czas dla mnie nocy, mogłoby ich zabrak­nąć. Byli, czu­wali i świet­nie się ze mną bawili. Oni nie są tylko typo­wymi, sche­ma­tycz­nymi rodzi­cami, są moimi przy­ja­ciółmi, któ­rych nie mogło zabrak­nąć tej magicznej nocy przy mnie.






Opo­wie­ści tych stud­niów­ko­wych- jak i tych przedstud­niów­ko­wych- jest ogrom, zży­li­śmy się jak to zwy­kle jest w zwy­czaju na końcu. No cóż, nie oszu­kujmy się, stud­niówka to ostatni przy­sta­nek, z któ­rego ruszamy pew­nym kro­kiem ku naj­waż­niej­szemu- naszemu wła­snemu egza­mi­nowi doj­rza­ło­ści. To zwień­cze­nie naszego wcze­śnie doj­rza­łego życia. Moment, w któ­rym odle­cimy i zaczniemy reali­zo­wać sie­bie, swoje plany i marze­nia. Porzu­ca­jąc już gniazdo, rodzime domy i dotych­czasowe szkoły. Lecz nie myślę o tym jako o końcu, nawet jako o początku. To następny level, następny etap, który roz­po­czął się od nie­by­wale nie­ska­zi­tel­nych cud­nych momen­tów, które pie­lę­gno­wać będę już naj­pew­niej na zawsze… no może naj­pierw ule­czę głos i zakwasy w nogach ;) 

Na koniec- a wła­ściwe od tego powinna rozpocząć się moja dzi­siej­sza wypo­wiedź do Pani. Zaha­cza Pani o mój uko­chany Hey, ba, o moją ulu­bioną pio­senkę z ostat­niej płyty- Błysk „2015”. Hmm „Gałę­zie prze­pta­szone” swoją drogą tylko Pani Nosow­ska albo Pani Osiecka mogłyby pokusić się do  uży­cia takiej meta­fory, która z pew­no­ścią może być rozumiana przez nas słu­cha­cza w każdy moż­liwy i swo­bodny spo­sób. Oczy­wi­ście cała pio­senka to maj­stersz­tyk słowa, porów­nań i meta­for. Pio­senka o zmia­nach, ale i o prze­mi­ja­niu, tylko tym razem już nie tak bole­snym i depre­syj­nym jak Kasia ma w zwy­czaju. „Gałę­zie prze­pta­szone” dla mnie są niczym innym jak świa­tem, wypeł­nio­nym skrzęt­nie po brzegi nami-ludźmi, któ­rzy nie zdo­łali, bądź szcze­rze nie chcieli „odle­cieć” z powierzchni. Zostali wśród nas, czę­sto wariu­jąc przez zerwa­nie ze sche­ma­tem cią­głych zmian w życiu. Ustat­ko­wa­nie? Norma? Rutyna? Coś w tym rodzaju-zapewne, jed­nak czy na zawsze, czy na długo? Wąt­pię. Dziś, gdyby miała zostać zapi­sana pio­senka 2016, zapewne meta­fora świad­czy­łaby o tym, ilu ludziom mimo tego „prze­pta­sze­nia” nie udało się zako­rze­nić na długo. Odle­cie­li… tym razem bez­pow­rot­nie.

W bar­dziej przy­ziem­nym zna­cze­niu to odzwier­cie­dle­nie naszego roku 2015, gdy sys­tem pogo­dowy wario­wał, a ptaki (już bez meta­fory) nie potrze­bo­wały odla­ty­wać, mogły ten jeden raz zostać u sie­bie. „Czy to natury akt ter­roru prze­dziwny?” zapewne tak, cały tam­ten rok był jed­nym wiel­kim aktem nie­zro­zu­mie­nia, cho­ciażby dla nas ludzi i dla zwie­rząt, z któ­rymi przy­szło nam dzie­lić ląd. Zgub­ność pomię­dzy tym co znamy i czego ocze­ku­jemy a tym co daje nam życie i świat. Nie­pew­ność i „rzu­ca­nie mostów przez fosę” o któ­rych rów­nież piszę Nosow­ska. Czy dziś na­dal jeste­śmy wspól­nie na prze­pta­szonej gałęzi? My a wła­ści­wie ja- jesz­cze tak. Gdzie będę wio­sną? Tu znowu prze­niosę się do myśli, które zano­to­wa­łem u góry, czas pokaże. Być może odfrunę:


Leć pta­szyno w świat, nie oglą­daj się
Ja już zwal­niam lot, przy gnie­ździe będę krę­cić się



Hey – „Lil­lia, kula i cyr­kiel” – „Do ryce­rzy, do szlachty, do miesz­czan”.


 ps. Zdjęcia z balu nad balem. Opisy z przymróżeniem oka ;) 

M.






Mogłabym bez końca powtarzać: a nie mówiłam! :) - ale Twój wpis jest pełen radości, spontaniczności, emocji, nie mogę więc odpowiedzieć z pozycji mentora, muszę wyjść z roli wszystkowiedzącej i doświadczonej....
Tak, to był piękny bal i bardzo się cieszę, że zrozumiałeś wszystko. To trochę jak inicjacja- bal debiutantów i dlatego zawsze przywiązujemy dużą wagę i do nastroju i zachowania. Zatańczyć poloneza to zaszczyt. Tak go wykonaliście i byłam z Was niezmiernie dumna, szczególnie wtedy, gdy pochwały padały z ust osób, które były obserwatorami.

Niewiele osób w gruncie rzeczy zdaje sobie sprawę z tego jak istotne jest to, co dzieje się między nauczycielami i uczniami w okresie Waszego pobytu pod naszymi skrzydłami. Bagatelizujemy to często mówiąc: to tylko szkoła. Trzeba to przetrwać. Tymczasem zawsze na koniec dostrzegam zmianę, która zachodzi zupełnie jakby niezauważalnie...nie tylko w wyglądzie. Pojawia się ta przedziwna nić porozumienia, nie trzeba nic mówić, wystarczy spojrzenie, mały gest, grymas- i odczytujemy siebie bezbłędnie. Budujemy relację, która nigdy nie traci na powadze, czy szacunku, nawet wtedy gdy żartujemy z siebie bezlitośnie i wygłupiamy się. Kto wie jednak, czy to nie najlepsza droga i wybór. Przekazywać masę dobra pozytywnie, nie siląc się na sztuczny szacunek i sztuczną powagę. Wiele osób próbuje dociekać jaki jest ten nasz przepis na fajną szkołę. A ja zawsze powtarzam: relacje, ludzie, emocje. Wy za chwilę odejdziecie, wspomnienia wyblakną, inne doświadczenia będą tymi najważniejszymi... ale... przepis na to, by ten czas też został jest prosty: ludzie. To co nam dali, to co im daliśmy. Znam nauczycieli, którzy mówią, że nie płącą im za to, by uczniów lubić. A ja się zastanawiam, czy można się czegoś nauczyć od człowieka, zapamiętać go, gdy nie lubi tego co robi?



Ta nasza edukacja jest mocno niedoskonała, programy nauczania, wychowawcze, profilaktyczne...przepisy, standardy, wymagania...łatwo się w tym wszystkim zagubić albo powiedzieć, że to jest najważniejsze. I co z tego zostanie? Niewielu tak naprawdę ludzi wskazuje na szkołę średnią jako jakieś ważne podstawy. A mi się co rusz zdarza, że absolwent po latach wspomina nasz czas dobrze, a pamięta Pani jak Pani powiedziała mi, że...Pewnie, ze nie pamiętam. Może to nawet zmyślona opowieść. Cieszy mnie jednak, że samo wspomnienie jest pozytywną emocją, Czas określany jako dobry, a przecież nasze życie składa się z tych dobrych i tych złych czasów. Chciałabym bardzo, żeby szkoła zostawała po stronie Dobra... ale to wciąż jednak wielkie marzenie...

Polecam wszystkim Twój artykuł na youngface.tv (link) o akceptacji i tolerancji. Martwię się trochę tym, że wzmaga się wokół mowa nienawiści, agresja, że jest dużo większe przyzwolenie na to, by ludzi oceniać według poglądów, orientacji, wartości, wylewać czerwoną farbę na drzwi i wykrzykiwać straszne słowa, a konflikty wychodzą już na ulicę. Boję się, że latami będziemy chorować po tym wszystkim...martwię się o młode pokolenie, że nie nauczyliśmy Was jednak nazywać rzeczy po imieniu, oddzielać kłamstwo od prawdy, a przede wszystkim chronić przed manipulacją. Martwię się o tę polską szkołę...czy będziemy tworzyć, czy już tylko odtwarzać, czy narzucać myśli, czy uczyć myśleć...

Z drugiej strony jak przypomnę sobie ten bal...to piękne podejście do tradycji , tę powagę, to uspokajam się, że młodzi ludzie mimo wszystko są mądrzejsi i lepsi niż próbują nam wmówić publicyści.



Przeptaszone gałęzie...rozumiem podobnie. Bywam zmęczona ludźmi, a jednak wciąż szukam inspiracji i pasji...a w nich to przecież znajduję. To ludzie tworzą muzykę, piszą wiersze, wygłaszają wykłady, projektują wnętrza. To ludzie podają mi w kawiarni przepyszną kawę i wykładają w sklepie towar na półki... 
Nie chcę i nikomu nie życzę stanu, by odwracał z niechęcią wzrok od przeptaszonych gałęzi.... 

Na studniówce wyglądałeś pięknie. No i chyba już mi tak zostanie... że Mały Książe podróżujący przez planety w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka prostych pytań - to Ty. Sam zresztą tak się nazwałeś :)



E. 

niedziela, 8 stycznia 2017

11. o słowie dziękuję

Twór­czego Nowego Roku Pani Elż­bieto!


Z bla­skiem sztucz­nych ogni i hukiem petard przy­szedł nowy rok. Niebo mie­niło się w tysią­cach barw na całym świe­cie, miliony pie­nię­dzy wysła­nych bez­pow­rot­nie w powie­trze, by choć na chwilę zado­wo­lić nas-wzro­kow­ców żąd­nych wra­żeń. Nie lubię tego dnia, nie lubię kiczu i nadmu­cha­nych do gra­nic dobrego smaku momen­tów jak syl­we­ster. Wolę reflek­syj­nie podejść do pew­nej koń­cówki, do nowego nie­zna­nego początku. Na szczę­ście cały nowo­roczny, sza­leń­czy bała­gan przy­kryła olbrzy­mia biała płachta, utkana z nie­zli­czo­nej ilo­ści, róż­nią­cych się od sie­bie płat­ków śniegu. Rtęć za oknem obni­żyła się znacz­nie i wska­zuje nie­ubła­gal­nie -18, cóż, zima taka, za jaką prze­cież „wszy­scy” tęsk­ni­li­śmy.
Z cegla­nych komi­nów bucha siwo bru­natny dym, okna pokry­wają się sre­brzy­stą paję­czyną mrozu. W domach przy­jemne cie­pło i strze­la­jące cicho drewno w komin­kach, z takim naj­praw­dziw­szym czer­wono poma­rań­czo­wym ogniem. Czaj­nik wścieka się na kuchence, wyrzu­ca­jąc z sie­bie maje­sta­tyczną mgłę… Zapach parzo­nej her­baty wspina się na pię­tro, jesz­cze tylko pla­ster euro­pej­skiej poma­rań­czy, łyżka miodu, goździk, koc i książka. Sty­czeń dnia szó­stego, godzina późna, bli­żej nie­okre­ślona. Loka­li­za­cja bezzmien­nie wciąż ta sama, wygodne łóżko, cie­pły, deli­katny koc. Chwi­lowe ode­rwa­nie się z letargu lek­tury, by pona­ci­skać nieco w kla­wi­sze, by spi­sać słowa, zda­nia, pewne defi­ni­cje. Wzrok opusz­czony na ostat­nim zda­niu:

„Mówiąc można zdo­być wię­cej infor­ma­cji o dru­giej oso­bie niż słu­cha­jąc. ”
Wil­liam S Bur­ro­ughs
„Nagi Lunch”


(O „Nagim Lun­ch’u” raczej się nie wypo­wiem, to nie czas, to nie te miej­sce. Jed­nakże chyba mógł­bym reko­men­do­wać cie­kaw­skim twór­czość Bur­ro­ughs’a, dla odważ­nych i wytrzy­ma­łych zapew­ne… rewo­lu­cjo­ni­stów i kon­tro­wer­syj­nych oso­bo­wo­ści.)
Wstęp iście nie na temat, ponio­sła mnie meta­fora, wszystko przez to, że ostat­nio mie­wam jakąś nie­wy­tłu­ma­czalną wenę i zamiast spać bazgram pió­rem po note­sie. I tak zapi­sa­łem już wię­cej tre­ści niż w „Iskrach”. Spły­nął na mnie jakiś maje­stat słowa i cza­sem sto­jąc na przy­stanku, jak śnieżna kula oble­piony bia­łym puchem z nieba, wariuje, naprawdę Pro­szę Pani wariuję, bo nie mogę wycią­gnąć notesu i zapi­sać tych skle­jo­nych słów, które wła­śnie zapło­nęły w czaszce. Więc męczę się- a póź­niej wbie­gam do pojazdu i zapi­suje jak opę­tany, by nie ule­ciało… Tak naj­czę­ściej od tej jed­nej lichej meta­fory powstaje wiersz, krót­szy dłuż­szy na temat, nie na temat, ale mój wła­sny, w każ­dym szcze­góle, w każ­dej literce.
Cóż, może powyż­szy cytat wyja­śnia moją nie­speł­nioną chęć roz­mowy. Jakiś czas temu pewna, znana nam dobrze obu osoba, powie­działa mi, że czę­sto nic nie mówi, bo wie, że ja potrze­buję się po pro­stu „wyga­dać”, potrze­buje uważ­nego słu­cha­cza. To piękne, podzię­ko­wa­łem!
Poprzez zimę, kominy i her­batę, zabój­cze meta­fory docią­gną­łem do słowa- dzię­kuję. Na tym wła­śnie pra­gnął­bym się sku­pić. Przez ostat­nie dni w domo­wych pie­le­szach, było aż nadto czasu na zasta­no­wie­nia. Jed­nak zaha­czy­łem się o pewną zależ­ność słowa dzię­kuje. Świą­teczne … nowo­roczne życze­nia, każdy dzię­kuję, cie­szy się… pod­ska­kuje w myślach ponad to wszystko, wła­śnie wtedy poczu­łem, że nie ma w naszym języku bar­dziej wzru­sza­ją­cego, peł­nego odda­nia słowa niż „dzię­kuję”. W tym małym słówku, jeśli jest wypo­wie­dziane oczy­wi­ście szcze­rze, kryje się doszczęt­nie wszystko. Uzna­nie, miłość, uczu­cie, wzru­sze­nie, tro­ska, pojed­na­nie. 

Zau­ważmy co dzieje się z ludźmi, któ­rzy sły­szą cho­ciażby od nas, szcze­rze wyre­cy­to­wane słowo „dzię­kuję”. Efekt jest taki, że osoba zdaje się być roz­je­chana przez roz­pę­dzony do sza­lo­nych pręd­ko­ści pociąg unie­sie­nia, rado­ści. Oczy same poły­skują we wzru­sze­niu, kąciki ust uno­szą się poka­zu­jąc nasze mimiczne zmarszczki. Robimy to z więk­szą czy mniej­szą świa­do­mo­ścią, ale dajemy radość, jed­nym małym sło­wem uzna­nia, podzię­ko­wa­nia. Przy­znam, że czuje się zawsze skrę­po­wany i onie­śmie­lony, gdy ktoś mi dzię­kuję- a z dru­giej strony po cza­sie jak już dotrze do mnie to echo słów, czuje pewne speł­nie­nie. Nie cho­dzi tu o nar­cy­styczne usposo­bienie, że ktoś gotów jest obna­żyć się ze słów dzię­kuję, raczej o sytu­acje, w któ­rej bar­dzo sil­nie poczuwa się, że tak naprawdę jest, że ma za co mi dzię­ko­wać. Cóż można by było pole­mi­zo­wać, gdy­bać i się zasta­na­wiać: Z jakiego powodu mają dzię­ko­wać mi, mło­do­cia­nemu Matowi. Też czę­sto się nad tym zasta­na­wiam, ale wydaje mi się, że to wszystko przez to, że nie jestem nadto cichy. Myślę gło­śno, sama Pani dobrze o tym wie i nie­raz się już prze­ko­nała. Jed­nak ta moja pewna natura do chęci gło­sze­nia swo­ich cho­ciażby myśli, owo­cuje. Prze­cina jakieś bariery pomię­dzy mną a ludźmi. Umie­jęt­nie, bo póź­niej l dzię­kujemy sobie wza­jem­nie i oboje giniemy na sekundę pod uczu­ciem roz­pę­dzo­nego szczę­ścia.


Pani to już wie, ale czy­tel­nicy nie­ko­niecz­nie, zatem pokrótce opo­wiem. Przy koń­cówce sta­rego roku Queer.pl, po przeczytaniu naszego blo­ga, zapro­po­no­wał nam napi­sa­nie arty­kułu „O pomy­śle na bloga, róż­no­rod­no­ści i otwar­tych oraz wspie­ra­ją­cych nauczy­cie­lach […]”. Spi­sa­li­śmy się jak to mamy w zwy­czaju i powstał arty­kuł, nowy rok i pre­miera naszej publi­ka­cji. Pierw­szy por­tal, który zain­te­re­so­wał się nami i publicz­nie o nas napi­sał. (Chęt­nych zapra­szam do prze­czy­ta­nia: Queer.pl) Tak jak pisa­łem tam, głos osób, które są „czy­tane” przez innych jest bar­dzo ważny, nawet jeśli dociera i zmie­nia coś tylko w jed­nej oso­bie to jest to tego warte. Jeśli ktoś podej­muje się jaw­nego gło­sze­nia swo­ich myśli, uczuć, musi liczyć się z tym, że ktoś może pew­nego dnia na nie natra­fić i z pełną mocą zacząć czy­tać. Dla­tego nie powinno być tema­tów zamia­ta­nych jak brud pod wycie­raczkę. Nie jest to jakaś prze­ro­śnięta odwaga, nie jestem odważny, po pro­stu jestem sobą i jak mam oka­zję wrę­cze­nia komuś małej nie­opi­sa­nej nadziei to brnę. Po publi­ka­cji oble­ciał mnie tro­chę twór­czy strach. Jed­nak po paru minu­tach, godzi­nach, zaczęły napły­wać wia­do­mo­ści uzna­nia i wra­ca­jąc do sedna, czyli słowa dzię­kuję. Dosta­łem podzię­ko­wa­nia za to, że nie jestem cicho, tylko jaw­nie, z pełną świa­do­mo­ścią gło­szę co myślę. Słowa pełne deli­kat­no­ści, że poprzez nasz arty­kuł dali­śmy komuś tę małą iskierkę otu­chy, że może być lepiej, że świat i ludzie wcale nie są tacy ogra­niczeni, zamknięci i nie­do­stępni. Nie­jedna łza satys­fak­cji poleciała mi po policzku. Oczy­wi­ście rów­nież najszcze­rzej dzię­ko­wa­łem.



Od wyda­nia „Iskier” minęły już pra­wie trzy mie­siące, wła­śnie sobie zda­łem z tego sprawę. Sza­leń­stwo w naj­czyst­szej for­mie. Wydać nagle na świa­tło dzienne sie­bie, cały swój twór­czy doby­tek. Nie liczy­łem na żadną prze­sad­nie pochlebną reak­cje, a na pewno nie liczy­łem na jakie­kol­wiek słowa podzię­ko­wa­nia. Mimo to, spotkało mnie  zasko­cze­nie. Podzię­ko­wa­nia zaist­niały, za nie­mil­cze­nie, ponow­nie. Treść „Iskier” jest Pani już znana. Dla kilku moich bliż­szych i dal­szych zna­jo­mych były pew­nym odzwier­cie­dle­niem ich myśli, ich sytu­acji, a ja jakimś cudem opi­su­jąc swoje życie, umiej­sco­wi­łem tam ich byt. (To dokład­nie tak samo jak moje nie­prze­rwane uczu­cie, że tek­sty Hey’a są o mnie.)
Zupeł­nie natu­ralna sytu­acja, gdy inter­pre­tu­jemy coś pod sie­bie. Histo­rii powią­za­nymi z pre­mierą „Iskier” i samych ich dotar­ciem do czy­tel­ni­ków jest naprawdę wiele, każda zupeł­nie inna, każda coraz to moc­niej ści­ska­jąca mnie za serce. Jak cho­ciaż mój zna­jomy, który dzięki „Iskrom” wyrwał się z sideł domu, porzu­cił pewien kokon smutku i wyfru­nął pełen nadziei do świata, by speł­niać swoje marze­nia. Jak i rów­nież moja przy­ja­ciółka, która trzy­ma­jąc „Iskry” w dłoni żywnie pła­kała dzwo­niąc do mnie i mówiąc jak wiel­kie marze­nie wła­śnie trzyma kur­czowo w uści­sku.
Przez to jedno słowo, szczere do bólu, rady­kalne jak mróz za oknem, jedno jedyne takie: Dzię­kuję!
Te bar­dzo opi­sowe momenty, może nie tra­fiają do każ­dego, prze­cież nie każdy wydał na świat swoje wier­sze, dla­tego może pro­ściej bez zbęd­nych cere­gieli.



Co dzieje się z matką, gdy robi coś typo­wego, codzien­nego, bez nadziei, że ktoś to jesz­cze zauważy. Robi, bo chce albo umi­lić, albo dogo­dzić, nie liczy na apro­batę. Co dzieje się, gdy nagle my, powiedzmy dzieci tych matek. zauwa­żamy to codzienne sta­ra­nie? To poście­lone łóżko, te wypra­so­wane koszule? Dostrze­gamy ten wkład i sta­ra­nie, po jakimś cza­sie, w tych momen­tach, gdy już żadna ze stron nie liczy na popar­cie. A jed­nak wygła­szamy czule: Dzię­kuję. Co wtedy? Czy serce nie mięk­nie? Co gdy to dziecko wraca ze szkoły i w zwy­czaju ma zapa­rze­nie kawy, czy spo­rzą­dze­nie szyb­kiego obiadu. Robi to, bo lubi, bo robi i tak dla sie­bie więc przy­czepi do „miski” jesz­cze jedną osobę. Nie liczy na poklask, nie robi tego dla triumfu. Mimo to po skoń­czo­nej kola­cji nagle poja­wia się to maje­statyczne: dzię­kuję. Co czuje dziecko? Dokład­nie to samo co rodzic, nauczy­ciel, bab­cia czy sąsiadka – Cie­pło, nie­opi­sane cie­pło, wrzące wręcz w środku serca. Żałuję czę­sto i jaw­nie, że nie dostrze­gam tych codzien­no­ści. Mijam poście­lone łóżko, zawie­szam na wie­szak sta­ran­nie wypra­so­waną koszulę i nie­czule zaj­muje się czymś innym, czymś swoim. Zacho­wuje się jak per­fidny rynsz­tok w sto­sunku do tych nie­wy­mu­szo­nych sta­rań. Cóż, warto to jed­nak dostrze­gać. Warto dzię­ko­wać, wzru­szać się i tulić. Umi­lać, roz­we­se­lać, ocie­plać cudze serca, prze­cież za oknem ziąb nie­mi­ło­sierny, każ­demu z nas potrzebne jest troszkę wię­cej szcze­rego cie­pła.
Łapie się na tym, że albo zapo­mi­nam albo nie dostrze­gam i prze­pusz­czam przez usta oka­zję do dekla­mo­wa­nia słów, które mogą coś wnieść. To one mogą dać nam na sekundę tę chwilę poczu­cia, że jeste­śmy widoczni wraz ze swo­imi czy­nami. 

Oczy­wi­ście mógł­bym prze­pra­szać, pisać tu teraz prze­różne eseje do osób bli­skich, dal­szych, jak bar­dzo żałuję, że tego nie zro­bi­łem. Jed­nak jestem osobą, która wciąż niczego w życiu nie żałuje i nie przy­znam się jak na razie do tego. Taki jestem uparty-to po babci ;) Mimo tego mam tę świa­do­mość, że skoro zbliża się nowy rok a ja nie wie­rzę nawet w posta­no­wie­nia, to może to pewien czas dla nas, na nasze prze­my­śle­nia i dostrze­że­nia tych wszyst­kich osób, dzięki, któ­rym mamy codzien­ność, mamy idyl­liczny spo­kój i ten fun­da­ment mocno wryty w naszą osobę. Bo gdyby nie one, gdyby nie ich praca kim byśmy byli? Ja był­bym nikim, zzięb­nię­tym jak hołdy śniegu za domem, nija­kie, brudne, zanie­dbane, prze­rzu­cane z posadzki na sterty. Jak nic nie­zna­czące meta­fory, które choć umi­lają za wiele nie dzia­łają.
Wybrz­mie­wają ostat­nie dźwięki Cho­pina „Noc­turne in E minor, Op. 72 No. 1”. Na lądzie już znacz­nie wię­cej niż -18. Bez­senny, jak zawsze księ­życ odbija się na tafli szyby. Świą­teczne lampki mie­nią się w mro­zie. Zimno tam, tu nieco cie­plej, cie­plej na sercu gdy chce się… gdy cze­goś się pra­gnie.


M.








Po raz kolejny zaskoczyłeś mnie swoimi myślami. Bardzo się cieszę, że zatrzymałeś się przy słowie "dziękuję". Nam wszystkim za bardzo wydaje się, że inni wiele rzeczy robią dla nas coś- bo muszą. Pewnie, że tak jest, w końcu najczęściej działają w ramach swoich obowiązków, czy to zawodowych, czy rodzinnych...ale...jakże trudno nam dostrzec, że absolutnie każdy zasługuje na to, by mu podziękować. Ostatecznie jest to tylko słowo, którego staramy się uczyć dzieci już od najmłodszych lat, uczymy, ale nie mówimy dlaczego. Tylko bardziej dociekliwy malec zada pytanie: ale za co... To słowo jak zaklęcie. Specjaliści od motywacji mówią, że czyni więcej niż inne systemy gratyfikacji, usłyszane wywołuje na naszych twarzach uśmiech, ale też coś więcej. Jest jak potwierdzenie sensu naszych wysiłków, czasem nadaje szczególną wartość naszym czynom, upewnia, że robimy dobrze, wreszcie- pozwala się rozwijać. Ukryty przekaz: jesteś widocznie dobry w tym co robisz, skoro ludzie Ci za to dziękują, a przecież nie musieliby...
Czyny wielkie i czyny małe. Za każdym stoi człowiek. Mama, której chciało się uprasować koszulę, tata, który dokręcił śruby w rowerze, kumple, którzy poczekali na Ciebie na przystanku....miliony prostych historii, miliony zwyczajnych aktów wdzięczności, ciastko zostawione na biurku, uśmieszek wysłany rano w sms, kwiaty....i dziękuję...Oznaka słabości? Że powiem? Że ktoś mi to powie?

Ponury byłby świat, gdybyśmy nie dziękowali i nie zauważali małych/wielkich czynów...



Z podziękowaniami mam całą masę historii. Nie jestem Aniołkiem...ale te wszystkie obrazki namalowane przez dzieciaki, którym pomagamy ze Szkoły Specjalnej czy Ośrodka upierają się od lat, by przynosić mi obrazki z aniołami własnie. I tak sobie myślę, że w tych- co tu wiele mówić, prostych, malowanych sercem obrazach- więcej czasem prawdy i szczerości, niż w statuetkach czy pucharach za osiągnięcia....Czasem przymykam oczy i w blasku fleszy wręczanych nagród i wypowiadanych "dziękuję" nie umiem dostrzec szczerości...A te denerwująco spokojne, uśmiechnięte Anioły sprowadzają mnie na ziemię.... Zwykłość. Zachwyca mnie. Genialne to jest. O tym rozmawialiśmy poprzednio....

Piszę te słowa- a na słuchawkach mam Twój Hey. Choć mówiąc szczerze uśmiecham się, bo Hey to czas moich studiów, Teksański i Zazdrość obowiązkowe na każdej imprezce:) Pamiętam jak się wydzieraliśmy pod akademikiem: "Będę karmić owocami, a do nogi przymocuję złotą kulę z diamentami". Minęło parę latek i Kasia pisze już inne teksty i jakże się cieszę, że wciąż dociera do pokolenia młodych- niepokornych i inspiruje!- zgodnie ze swoim przesłaniem z Teksańskiego: chcesz usłyszeć słowa, to napisz je sobie sam:)) Tak sobie pomyślałam własnie, dlaczego myślicie, że my jesteśmy już tacy starzy?:):) Że nową Nosowską mogą zrozumieć już tylko młodsi niż 25? Przecież 2015 jest aż nasiąknięty znaczeniami, w których odnajdą się starsi fani Nosowskiej..choćby te jej "gałęzie przeptaszone". Jestem ciekawa jak Ty tę metaforę rozumiesz...:)




Z Queer narozrabialiśmy trochę, ale cieszę się, że to własnie ja jestem przy Twoim ogólnopolskim debiucie:) Pamiętam jak dziś- jak w pierwszym miesiącu szkoły 4 lata temu opisałeś nas jacy to jesteśmy beznadziejni:) A ja już wtedy wiedziałam, że dobrze trafiłeś....I że mam mega ucznia....

Na początku życzyłeś mi twórczego roku... Postaram się, na szczęście mam dość wymagającą pracę, a Ty swoją postawą otworzyłeś tyle młodych serc, poruszyłeś tyle tematów, że muszę słuchać jeszcze więcej i jeszcze więcej widzieć....żeby mi się moi rebelianci nie zapadli w sobie i nie zagubili....


E.

ps. No i odkryłam dzięki pisaniu Fancy The Dumplings. Dziękuję! :)